Każdego dnia, punktualnie o drugiej
trzydzieści po południu, wszystkie dzieci mieszkające w niewielkiej
wiosce na wschodnim wybrzeżu wyspy Koh Rong ogarnia euforia. Zrzucają
kolorowe piżamy, w których biegają przez większość dnia, ubierają
koszulki i spodenki, w pośpiechu chwytają perfekcyjnie utrzymane zeszyty
i pędzą do niepozornego, drewnianego budynku stojącego na palach na
wybrzeżu. Nie idą do szkoły, tylko na uwielbiane przez nie lekcje
angielskiego – jedyną edukację na jaką mogą liczyć. I to dopiero od
niedawna.
Dzieci, w różnym wieku, jest w tej małej
wiosce kilkadziesięcioro. Na jedynej ulicy, gdzieś pomiędzy jej
początkiem, a końcem, stoi znak, dumnie wskazujący drogę do, tak
oczywistego dla nas, przybytku oświaty, jakim jest szkoła. Nie jest to
jednak szkoła w naszym rozumieniu tego słowa, a raczej rozpadająca się
ruina, widać że od dawna nie używana. Na wyspie nie ma nauczycieli, a
kambodżański rząd, jakby zupełnie zapomniał, o tym skrawku lądu, leżącym
przecież niecałe dwie godziny drogi od Sihanoukville.
I tu z pomocą przychodzi biały człowiek.
Jesteśmy mistrzami zagarniania cudzych posiadłości i eksploatowania ich
na własny użytek. Na szczęście tym razem ludzie czerpiący zyski z
turystyki na wyspie, pomyśleli również o jej mieszkańcach. Nawet jeśli
pomoc jest na niewielką skalę. Jeden ze sklepów nurkowych działających
we wiosce udostępnił jeden ze swoich budynków na salę lekcyjną i opłacił
nauczyciela angielskiego. Dzięki temu dzieci regularnie dostają porcję
wiedzy, którą będą mogli wykorzystać w przyszłości. Obecnie, poziom jest
bardzo podstawowy, ale miejmy nadzieję, że wraz z rozwojem turystyki,
edukacja będzie sponsorowana na większą skalę. Ot, jedna z pozytywnych
stron przemysłu turystycznego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz